Bieszczady, ach Bieszczady
5.IX.2008r. o godz. 22,00, wraz z liczną grupą zakładowych emerytów, ruszyliśmy ze Starogardu Gd. na podbój Bieszczad. Cieszymy się, bo dawno już nas tam nie było, a program jest naprawdę bogaty. Po całonocnej jeździe, zatrzymaliśmy się w Sandomierzu. Miasto położone jest na wzgórzu, a w dole płynie Wisła. W II połowie XIV wieku, za panowania króla Kazimierza Wielkiego, dokonano ostatecznego rozplanowania miasta. Wówczas także, na wzgórzu wzniesiono murowany zamek, a wraz z nim obronne mury z bramami i basztami. Zamek ten, oglądaliśmy tylko z zewnątrz. Na wejście bowiem, było jeszcze za wcześnie. Przewodnik więc, postawił nas u podnóża zamkowej góry, opowiedział nam historię Sandomierza, poczym poprowadził przez wąwóz Królowej Jadwigi. Jest to rodzaj kanionu, który przebiega przez gęstwinę rosłych drzew, a który woda wypłukała w łatwo rozpuszczalnej, lessowej skale. Brzegi tego kanionu, zwłaszcza po obfitych opadach, nieustannie się osuwają. Tym samym, odsłaniają wspaniałą plątaninę korzeni tych drzew, które zawisły nad skrajem usuwiska. Wiele spośród tych korzeni, przyjęło postać kolejnego pnia, który stanowi naturalną podporę rosnącego u góry drzewa. Widok więc jest niesamowity, ciekawy, a zarazem miły dla oka. Dalej Katedra, oraz Brama Opatowska, z której szczytu, na całe miasto rozciąga się wspaniały widok. Rzut okiem na kamienicę Oleśnickich i kilka innych zabytkowych obiektów, a następnie grupa schodzi do podziemi. Wchodzi się do nich przy poczcie, a wychodzi pod ratuszem. Teraz czeka na nas obiad, a następnie długa jazda na kwaterę do Smereka. Jazda przez Bieszczady, to nie tylko piękne widoki. Jest tu bowiem mnóstwo niebezpiecznych, pętlo-podobnych zakrętów, które przyprawiają o zawrót głowy. Czas więc, na pokonywania jej, strasznie się wydłużał. Było już bardzo późno, gdy autokar zatrzymał się w Smereku, przed pensjonatem, który nosił identyczną nazwę. Tu właśnie, będzie nasza baza wypadowa i tymczasowy dom. Obiekt jest skromny, lecz czysty. Co do jedzenia, to jest ono bardzo dobre, a zarazem obfite. Rano, po śniadaniu, ruszamy na podbój Bieszczad. Na przystanku kolejki wąskotorowej „Cisna – Majdan”, witamy się z p. Zygmuntem, który będzie naszym przewodnikiem. Jadąc specjalną, wąskotorową kolejką dla turystów, podziwiamy uroki Bieszczad.
W Przysłupiu, czeka już na nas autokar. Kolejny postój, to naturalny taras widokowy.
Rozciąga się stąd wspaniały widok na okoliczne połoniny. Jako jeden z punktów programu, p. Zygmunt zaproponował nam odwiedzenie cerkwi na wzgórzu w Smolniku. Ta stara, drewniana, kryta gontem świątynia, jest jedną z niewielu, które tak dobrze zachowały się z powojennych czasów. Teraz ruszamy do zakładowego ośrodka wczasowego w Olszanicy. Zaserwowano nam tam kawę i ciastka. Jest jednak cieplutko, więc także spacerujemy i podziwiamy zadbany teren. Tego dnia, czeka nas jeszcze jedna miła niespodzianka. Po przyjeździe i po kolacji bowiem, mieliśmy ognisko i wieczór bardów. Regionalny poeta recytował swoje wiersze, a dwie wspaniałe dziewczyny, pięknie śpiewały łemkowskie pieśni. Jednak już o godz. 4.00 rano ruszyliśmy, by zwiedzać Lwów. Granicę przekraczaliśmy w Krościenku. Wrażenia z drogi pominę, bo była ona wyboista i dziurawa tak, że strach wspominać. Dookoła zaś, wszędobylska bieda. Gdy wreszcie stajemy przed cmentarzem łyczakowskim, czeka na nas przewodnik - p. Janek. Mówi on o sobie, że jest Polakiem, Lwowiakiem, a ewentualnie Rusinem - nigdy jednak nie Ukraińcem. Cmentarz robi ogromne wrażenie. Nieomal każdy pomnik, to dzieło sztuki. Aż roi się tu od znamienitych, polskich nazwisk. Zapamiętałam groby tylko niektórych. M.in. G. Zapolskiej, M. Konopnickiej, malarza Grottgera, Ordona, który bronił sławnej Reduty, hrabiego Dzieduszyckiego, i Franciszka Stefczyka. To ten, z rodziny od wszędobylskiej dziś w Polsce Kasy Stefczyka. Tu także, są grobowce Rydlów, Sakowiczów, i wielu innych znakomitości.
Cmentarz na Łyczakowie to takie lwowskie Powązki. Przechodzimy dalej, na cmentarz Orląt. Tak wielkość obszarowa, jak i ilość jednakowych mogił (prawie 3000), robią ogromne wrażenie. Przecież to były dzieci, w wieku od 9 – 18 lat. W roku 1918 walczyły one o wolność pod dowództwem kpt. Tatara – Trześniewskiego. Idziemy w miasto. Przewodnik pokazuje nam pięknie odrestaurowane domy, kościoły i cerkwie. Jedne piękniejsze od drugich. Starówka przypomina większość dużych polskich miast. Na środku ratusz, a dookoła kamienice. Wiele z tych kamienic, to istne dzieła sztuki budowlanej. Każdy obiekt ma swoją ciekawą historię. Jest czarna kamienica, mały Wawel, oraz liczne domy lwowskich znakomitości. Obok ratusza stoi pomnik neptuna, a nieopodal odlana z brązu figura aktorki p. Feldman, jako Nikifor. Obowiązkowo robimy zdjęcia, i podążamy w stronę teatru. To naprawdę piękna budowla. Pan Jan (nasz przewodnik) informuje, że jest tam potężna, na metalowej ramie kurtyna „Parnas”. Została ona wykonana przez H. Siemiradzkiego. Jej rozmiary, to 9,5 x 11,6m. Waga zaś, to prawie 12 ton. Druga taka, jest podobno w Krakowie. Nie sposób jest opisać wszystkiego, cośmy widzieli, i jakich historii żeśmy się nasłuchali. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie pod pomnikiem A. Mickiewicza, i ruszamy w drogę powrotną do Smereka. Wracamy późną nocą, lecz rano zrywamy się, by ruszyć na Wołowate. Mieliśmy wejść na Tarnice, ale w nocy mocno popadało. Uwzględniając więc możliwości grupy, zrezygnowaliśmy z wchodzenia na rozmiękłą i śliską górę. Czasu jednak nie marnujemy, lecz udajemy się na Wołowate, gdzie oglądaliśmy resztki cerkwi i cmentarza.
Po drodze, przewodniczka opowiada nam o: walkach, jakie tu miały miejsce; o wybitnych ludziach, których historia związała się z tym regionem; a także o wsiach, które zniknęły z powierzchni ziemi tak, że pozostały po nich tylko nazwy. Jadąc w kierunku Ustrzyk Górnych, podziwiamy widoki, jakich na północy kraju się nie uświadczy. W zamian za wspinanie się na Tarnicę, dostajemy „cukiereczek” - zwiedzanie zamku w Krasiczynie. Zamek ten, zbudował właśnie Krasicki. Po jego bezpotomnej śmierci, zamek przeszedł w ręce Modrzejewskich. Kolejni jego właściciele zaś, to: Wojakowscy, Potoccy, Tarłowie, Piniccy. Od tych ostatnich, odkupił go Leon Sapieha, po czym panował tam do roku 1944. Wszyscy kolejni właściciele przyczyniali się do rozbudowy zamku. Jednak w 1944r. weszły na zamek wojska radzieckie, a konkretnie oddział skośnookich żołdaków, których wyszkolono do walki z imperializmem. Spalili oni wszystko, co dało się spalić. Od największego księgozbioru w europie począwszy, poprzez cenne meble, obrazy, i inne wspaniałe, historyczne pamiątki. Czego nie mogli spalić, to rozbili. Wspaniałe wykończenia wnętrz, piece, a nawet posadzki, zostały powyrywane i zniszczone. Sprofanowano także groby rodowe. Spustoszenie trwało około tygodnia. Obecnie, zamek ten podnosi się jak „Feniks z popiołów”. Nasyceni widokami i wrażeniami, ruszamy na kwaterę. Piąty dzień, niesie nam zapowiedź wielu kolejnych wrażeń.
Najpierw, oglądamy piękny, kolorowy, i zadbany kurort Polańczyk. Następną atrakcją, jest rejs statkiem po zalewie solińskim. Tamę w Solinie, oglądamy zarówno z góry, jak i z dołu. Ogrom jej robi wrażenie. Zajrzeliśmy także do jej wnętrza. Przygniata tu człowieka świadomość, że za ścianą, która przecieka podobno w kontrolowany sposób, znajduje się „morze” wody. Co by to było, gdyby tama nie wytrzymała jej parcia? Jeszcze krótki spacer po solińskich „Krupówkach” i ruszamy do skansenu w Sanoku. Pani, która nas oprowadza twierdzi, że jest to największy skansen w Polsce. Mniemam jednak, że mówi ona o rozległości terenu, a nie o ilości zabytków, które się tam znajdują. Sądzę, że nasze Wdzydze są ładniejsze. Spieszymy się, gdyż dziś po kolacji, będzie kolejne ognisko, wraz z muzyką na żywo. Mimo zmęczenia, bawimy się wspaniale. Wcześnie rano, grupa karnie stawia się przy autokarze. Czeka nas długa droga do Miszkolca na Węgrzech, a tam, kąpiel w basenach termalnych. Jadąc już przez Słowację i Węgry, mijamy większe lub mniejsze, dobrze utrzymane winnice. Na krzewach pysznią się dorodne grona białych winogron, bo takie właśnie uprawia się w Tokaju. No i w Miszkolcu pierwsze zdziwienie. Nie są tu bowiem zwykłe baseny termalne. Spotykamy tu natomiast labirynt przygotowanych do baraszkowania w wodzie grot, którymi płynie cieplutka woda. Cudo! Zadzieramy głowy, by podziwiać naturalne, a zarazem fantazyjnie piękne sklepienia skalne. Długimi tunelami, chodzą lub pływają ludzie. Co jakiś czas, jakaś grupa tuli się do ściany. Co ich tam przyciąga?
Otóż po bokach, pod dużym ciśnieniem, co rusz wypływają silne strumienie wody. Właśnie one kuszą, by skorzystać z wspaniałego i naturalnego masażu ciała. Zaliczyliśmy więc wszystko, co było do zaliczenia: bicze wodne, masaż, jakuzę, kąpiele solankowe 35’C, i siarkowe 40*C. Szkoda, że nie możemy tu być dłużej, jak 2 godz. Czas jednak nagli. Zrelaksowani, jedziemy na degustację win w Tokaju. Wchodzimy do długiej, ciemnej, i omszałej piwnicy. Siadamy przy długim, długim stole. Młody Węgier zaś, ze szklanym urządzeniem na ramieniu, serwuje nam z niego wino. Choć puszcza on strumień wina na odległość, trafia prosto do kieliszków, a nawet wprost w usta, otwarte po przeciwnej stronie stołu. Próbujemy 5 gatunków tokaju. Mężczyźni dostają jeszcze dodatkowo próbkę 60% „palinki”, mocnej wódki. Po degustacji tokaju, chętni zaopatrują się w różne odmiany tego trunku, poczym ruszamy w drogę powrotną. Na Słowacji, już późno w nocy, robimy ostatnie zakupy. Powodzenie mają nie tylko alkohole, lecz także słodycze, i inne art. spożywcze. Do Smreka wróciliśmy ok. 3.00 nad ranem. Krótka drzemka, pakowanie, i o 10.00 wyruszamy w drogę powrotną. Ale jest jeszcze jedno cudeńko, które zachwyci nasze oczy - to Łańcut. Obejrzeliśmy to cacuszko słuchając przewodniczki, która barwnie przedstawia nam dotyczące go dzieje. Zamek pobudował w 1629r. St. Lubomirski. Następną właścicielką była Izabela Czartoryska, a później to już tylko Potoccy. Na zamku bywali przedstawiciele rodów królewskich, arystokracji polskiej i zagranicznej, oraz sławni politycy. W 1944 roku, gdy nadchodziły wojska radzieckie, ostatni Potocki opuścił Łańcut. Osiadł w Szwajcarii, gdzie zmarł w 1958r. Zamek ten jednak, nie ucierpiał w czasie wojny. Stało się to za sprawą zarządcy i kamerdynera, którzy po ucieczce swego pana, zabili deskami główną bramę.
Na jej wierzchu zaś, przybili deskę z napisem w języku rosyjskim: „Muzeum polskowo naroda”. To ocaliło zamek przed dewastacją i grabieżą. Szkoda że nie wolno tam robić zdjęć. Musieliśmy więc, zadowolić się zakupionymi widokówkami. Myślę sobie, iż to dobrze, że żyję w dzisiejszych czasach i warunkach. Metraż dużo mniejszy, skromniejszy, ale czy w tym luksusie umiałabym być szczęśliwa? Zdecydowanie nie. Żegnamy Łańcut. Całą noc spędziliśmy w podróży, a rano, zgodnie z harmonogramem, wylądowaliśmy przed domem. Chylę czoła przed kierowcami. Przecież to cepry z nizin, a gładko radzili sobie w tak trudnym terenie, jakim są Bieszczady. Co do organizatora pana Zbyszka, to trudno mi wyrazić słowami to co czuję. To majstersztyk turystyki objazdowej. Poza tym, to wspaniały, miły gość - cierpliwy i wyrozumiały. Chciałabym uczestniczyć w innych wyjazdach, organizowanych przez niego. DZIĘKUJĘ!!!
Renata Olborska