Pod koniec kwietnia zadzwoniła pani z Biura Podróży i powiedziała, żebyśmy zaraz przyszli, bo ma dla nas coś specjalnego. Na miejscu okazało się, że jest promocyjna oferta z biura niemiecko – tureckiego. Dotyczyła ona wczasów w Turcji, za wyjątkowo niską cenę. Krótka decyzja – lecimy. Nie mieliśmy przy sobie pieniędzy, więc rezerwacja naszych miejsc nastąpiła „na słowo”. Jak się okazało następnego dnia, gdy przyszliśmy zapłacić, już wszystkie miejsca były sprzedane, bo też i okazja była wyjątkowa. My jednak byliśmy już zaewidencjonowani i od ręki dograliśmy sprawę.
Polubiłam latanie samolotem. Fajnie jest oglądać świat z góry. Pod nami kłębią się ciężkie chmury, a my lecimy w słoneczku i pełnym błękicie. Lądujemy na lotnisku w Antalyi. Zabudowania aeroportu są duże, widne, wyłożone białym marmurem, z fontanną pośrodku. Po odprawie wychodzimy przed budynek lotniska, w pełne gorąca słońce. Czekają tu już na nas autokary. Przed nami
Kilka słów o tym rejonie turystycznym. Turkusowe morze, piękne górskie krajobrazy, bujna roślinność nadmorskiej strefy i słoneczny klimat, przyciągają tu co roku około miliona turystów. Niegdyś wypoczywali w tych rejonach władcy. W starożytności Alanya była miejscem spotkań i schadzek królowej Kleopatry z Markiem Antoniuszem. Za dawnych czasów kraina ta była też siedliskiem piratów oraz zimową rezydencją sułtanów seldżuckich. Jesienią opuszczali oni wietrzny i zimny płaskowyż Anatolii, by tutaj cieszyć się ciepłem i pięknem przyrody. Występujący tu klimat spowodował, że dominują różnego gatunku palmy, a w szczególności drzewa bananowe. Kiedy u nas ziąb i szarugi, tutaj ciepło, a woda latem osiąga 30ºC.
Zakwaterowano nas w hotelu „Doris Aytur”, o kształcie podkowy. Jest on położony przy głównej ulicy, za którą jest już tylko plaża i morze. Na plażę dochodzi się podziemnym tunelem - prosto z ogrodu hotelowego, który usytuowany jest przy basenie. Pokoje są duże, z balkonami i TV. Telewizja się przydaje, bo gdy w godzinach południowych jest zbyt gorąco, to można schronić się w klimatyzowanym pokoju i przez kilka godzin wypełnić czas czytaniem, lub odpoczywać oglądając 3 stacje polskich programów. Szwedzki stół gwarantował wyśmienity i bardzo urozmaicony wikt. Dni płyną leniwie na plażowaniu, kąpielach i spacerach.
Któregoś dnia wybraliśmy się do Alanyi, oddalonej od nas
O strategicznym znaczeniu jakie miała Alanya dla Turków, świadczy szczególne postanowienie sułtana. Na jego mocy, zabijano każdego Europejczyka, który znalazł się na terenie portu nie posiadając specjalnego zezwolenia. Dzisiaj jednak, jako Europejczycy jesteśmy tu bezpieczni. Wśród murów było przyjemnie chłodno, ale niestety trzeba zjechać w dół do miasteczka. Chcemy bowiem pójść jeszcze na tutejszy bazar. No i zaczęło się. Już od wejścia słychać nawoływania, zachęcanie do kupna - a wszystko to w iście arabskim stylu. Nie można niczego spokojnie obejrzeć. Gdy tylko spojrzysz na towar, już Turek natrętnie zachęca i wręcz nakłania do zakupu. Ceny dla turystów zawsze są astronomiczne. Trzeba się więc mocno targować. Targowisko jest urocze, kolorowe, wesołe i pełne zapachów. Ileż w nim egzotyki. Kupujemy suszone figi, truskawki po dolarze za kilogram i trochę przypraw. Ceny w Turcji zmieniają się jak w kalejdoskopie. Każdego dnia można usłyszeć inną, gdyż ich waluta jest bardzo płynna. Dlatego lepiej jest płacić dolarami, a jeszcze lepiej walutą europejską.
Chociaż wracamy okrutnie zmęczeni, to jednak jesteśmy zadowoleni z wypadu. Chłodny pokój i chwila pozycji leżącej, dają miłe odprężenie. Na spotkaniu z uczestnikami imprezy, rezydentka przedstawiła nam plan wycieczek. Zaciekawiły nas dwie. Pamukkale i Kapadocja. Z uwagi na nasze ograniczone zasoby finansowe, decydujemy się jednak tylko na Pamukkale. Ta szczególna osobliwość natury zawsze nas ciekawiła, a teraz nadarzyła się sposobność, aby nareszcie ją zobaczyć. Poza tym wycieczka do Pamukkale okazała się znacznie tańsza. Co do Kapadocji, to z uwagi na znaczną odległość była to wyprawa dwudniowa, a więc męcząca.
Wyjeżdżamy ok. godz. 5.00. Jest już widno, więc można oglądać to, co mijamy. Wzdłuż linii brzegowej ciągną się wysokiej klasy hotele, hotele i jeszcze raz hotele. Wszystkie mijane obiekty sprawiają wrażenie nowych; wszystkie też są nowoczesne, zadbane i wtopione w przecudną zieleń. Jedne są ładniejsze od drugich. Wyraźnie widać tu niewidzialną rękę dobrego gospodarza. No cóż Turcy żyją z turystyki i potrafią dobrze wykorzystać walory, którymi dysponuje ten kraj. Jednak wjeżdżając dalej, w głąb lądu, sceneria radykalnie zmienia się. Wszędzie jest biednie i skromnie. Stada kóz i owiec, które pasą się na ugorach, pilnowane są przez starców lub dzieci. Również mijane tu zabudowania najczęściej są więcej niż skromne. Na polach pracują przeważnie kobiety.
Tak więc dopiero w głębi tego kraju można zobaczyć prawdziwe oblicze Turcji. Pierwszym naszym przystankiem jest wytwórnia dywanów. Obiekt jest rozległy i samotnie położony pośród gór - wygląda malowniczo. Przewodnik - Turek mówiący po polsku, opowiada o ręcznym cyklu wytwarzania jedwabnych i wełnianych kobierców. Ręce kobiet wiążących supełki migają tak szybko, że trudno jest zaobserwować ich skomplikowane ruchy. Przechodzimy przez różne pomieszczenia produkcyjne, aż do sali, gdzie następuje pokaz gotowych wyrobów. Od dywaników malutkich, aż do ogromnych - o różnych kształtach, wzorach i kolorach. Podczas pokazów, gościnni gospodarze częstowali nas herbatą lub kawą. Wedle życzenia. Można też było wypić odrobinę regionalnej, alkoholowej mikstury. Był to trunek anyżowy, który zmieszany z wodą wygląda jak mleko (tradycyjny turecki alkohol „raki” – przyp. red.). Turcja jest krajem arabskim, więc ogół mieszkańców tego kraju, to wyznawcy Allaha, którym nie wolno jest spożywać alkoholu. Mieszanina, którą nas częstowano powstaje po to, aby Allah myślał, że spożywający ją, piją mleko.
Mimo mistrzowskiej reklamy i rozlicznych zabiegów wdzięczących się ku nam gospodarzy, na kupno dywanów chętnych było niewielu. Tylko trzy osoby kupiły sobie na pamiątkę małe kilimki, gdyż ceny produktów wytwarzanych ręcznie - jak dla nas Polaków - były bardzo wysokie. Za te same pieniądze w kraju można kupić kilka dywanów podobnych, do tu produkowanych. Jedziemy dalej. Zbliża się południe. Mamy być w Pamukkale około 13.00. Nim zobaczymy ten „Bawełniany zamek”, jak nazywają go Turcy, pilotka prowadzi nas do największej w czasach starożytnych nekropolii Hierapolis. Wielkie to cmentarzysko obejmuje rozległe zbocze góry. Dużo grobowców zachowało jeszcze swój kształt, chociaż większość została rozbita i splądrowana. Reszty dokonały klimat, zwierzęta, roślinność i trzęsienia ziemi. Wchodzimy przez potężny łuk, który stanowił wejście do miasta.
Hierapolis. Jest ono antycznym kurortem, zbudowanym przez rzymskich bogaczy. Położony jest na wzgórzu pełnym śnieżnobiałych kaskad. Do naszych czasów zachowały się resztki toalet miejskich, kolumnady oraz pojedyncze fragmenty budowli. Żar leje się z nieba, a mamy jeszcze w planie obejrzenie teatru. Aby do niego dotrzeć trzeba się wspinać dosyć wysoko, pośród porozrzucanych fragmentów kamiennych budowli miasta. Chociaż teatr nie jest największy spośród tych, które już oglądaliśmy, to jednak robi on na nas duże wrażenie. Kolumnada koryncka, podcienia i widownia, są dobrze zachowane. Jeszcze kilka lat wstecz odbywały się tu publiczne widowiska. Obecnie jednak, ze względu na postępującą dewastację obiektu, zrezygnowano z nich.
Nareszcie idziemy na wodne tarasy. Sporo czytałam o tym cudzie, jednak rzeczywistość okazała się o wiele piękniejsza. Obowiązkowo trzeba zdjąć obuwie. Wchodząc na pierwszy taras, doznajemy uderzenia bielą. Bez ciemnych okularów i nakrycia głowy, można tu chyba stracić wzrok. Śnieżna biel, błękit wody i prażące słońce w zenicie. Mieszanka iście piorunująca. Po turecku Pamukkale znaczy „ Bawełniana twierdza”. Z daleka przypomina górę białych kłębków. To dzięki spływającej ze wzgórz bogatej w wapń wodzie, powstają tu lśniące w słońcu białe tarasy - a na nich turkusowe, wodne oczka. Gorące źródła tworzą niezwykle efektowny pejzaż, pełen miniaturowych wodospadów. Płynące tu wody mają właściwości lecznicze. Dobrze działają na skórę, choroby układu krążenia, dolegliwości sercowe i reumatyzm. Miejsce to cieszy się sławą już ponad 2000 lat.
Myśleliśmy, że gładkie powierzchnie, po których wypadnie nam stąpać i brodzić, będą śliskie. Tymczasem okazało się, że nie. Chodzi się tu zupełnie swobodnie – tyle tylko, że płynąca tu woda nie daje zbyt wiele ochłody. Z góry żar niemożliwy - a z dołu woda w temperaturze powyżej 30ºC. Słowom zachwytu nie ma końca. To co widzimy trudno jest opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Do niedawna tarasy Pamukkale ulegały degradacji. Obecnie jednak są pod opieką UNESCO. Jest to bowiem jedyne takie miejsce na świecie, więc trzeba je zachować także i dla potomnych. Według słów przewodnika, hotelarze tureccy odprowadzali niegdyś wodę z półek wapiennych do przyhotelowych basenów. To zaś powodowało niszczenie powłok wapiennych. Część półek, z uwagi na poddawanie ich regeneracyjnej naprawie, jest dziś dla turystów niedostępna. Są jednak miejsca wydzielone, gdzie można się nawet wykąpać. Część grupy więc spróbowała leczniczej kąpieli. Dwie godziny szybko mijają na podziwianiu tego cudu natury i brodzeniu po wodzie.
Teraz idziemy nad basen Kleopatry. Jest to przedziwny zbiornik wody źródlanej, którego temperatura jest stała i wynosi 36ºC. Legenda głosi, że kąpała się w nim Kleopatra. Basen ten, to zbiorowisko kanałów, które łączą większe i mniejsze zbiorniki. Woda jest tu idealnie przejrzysta - jak kryształ. Na dnie wszędzie leżą połamane kolumny, bloki skalne i głazy. Trudno wśród nich pływać. Zażywający tu kąpieli raczej kucają na fragmentach dawnych budowli lub siadają na kantach zanurzonych w wodzie głazów, niż pływają. Już na pierwszy rzut oka widać, że poza kąpiącymi się w znajdującej się tu wodzie nie ma żadnego życia. Nie widać tu ani jednej roślinki, ani też żadnej rybki. Jedynie kanały nadają się do pływania. Nad całym obiektem rozpięty jest dach. Dzięki temu odpoczywamy spacerując w cieniu. Nie wchodzimy do basenu. Koszt bowiem jest jak dla nas za wysoki - 6 $ za godzinę od osoby. Poza tym, do odjazdu zostało już tylko 30 min.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy najlepszej wytwórni tekstylnej w okolicy. Chociaż proponowane tu ceny są wyższe niż u nas, niektórzy dokonują całkiem sporych zakupów. Zmęczeni dojeżdżamy do restauracji położonej nad jeziorem sodowym „Salda”. Tu spożywamy kolację. Widząc kolorowe półmiski z elegancko podanymi daniami, od razu czuję się głodna. Po kolacji chwila oddechu, spacerek nad krystalicznie czyste, lecz również martwe jezioro. Wkrótce udajemy się w dalszą drogę. Do hotelu docieramy późną nocą. Warto było ponieść trud i wydatek, aby zobaczyć takie cudo. Dni płyną leniwie. Po śniadaniu plaża, później basen, sjesta w pokoju, a późnym popołudniem spacer w góry, na zboczach których uprawiane są plantacje bananów.
Dzień przed powrotem idziemy na targowisko niedaleko naszego hotelu. Targujemy się w ich stylu, czyli stawiamy na swoim, lub nie kupujemy u tego sprzedawcy. Koloryt towarów i ich różnorodność bije na głowę nasze targowiska. Dokupujemy jeszcze przyprawy, trochę drobiazgów na prezenty dla wnuków, no i moje ulubione figi - 2,5kg. za 5 $. Teraz popakować to wszystko razem z pięknymi kamykami, którymi usłana jest plaża. O rany chyba będzie nadwaga. Turcja to piękny, ale biedny kraj. Tylko strefa turystyczna daje tu ludziom godziwy zarobek. Tamtejsze kobiety są smutne i bardzo zapracowane. Można im tylko współczuć. Dobrze że jestem Polką.