Na wzburzonej fali/Rozdział III. Nad przepaścią

Krótki epizod z życia szkolnego, a głównie miasta w którym doroślałem, jaki teraz opiszę, nie wiąże się ściśle ze sprawą organizacji praktyk i edukacji zawodowej w ogóle. Wymaga jednak bardzo szczególnego i poważnego potraktowania. Zdarzył się on bowiem za sprawą wyjątkowej wagi okoliczności. Miały one duży wpływ na rozwój mojej świadomości nie tylko ekonomicznej, lecz przede wszystkim politycznej, oczywiście we wczesnym młodzieńczym, niejako pączkującym wymiarze.

 

Zbliżał się zatem koniec roku szkolnego 1955/56. Był to dzień dwudziesty ósmy czerwiec 1956 r. To specyficzna i niezwykle ważna data w dziejach miasta Poznania i polskiego narodu - tego prawdziwego narodu.

Program szkolny, począwszy od tego momentu przewidywał początek dwuletniego uczniowskiego cyklu praktyk wakacyjnych. Ów cykl miał zakończyć się bezpośrednio przed maturą, a więc rok później. W rezultacie chodziło o praktyki produkcyjne, mające skonfrontować teoretyczne wyniki nauki w szkole z praktyką na konkretnych budowach, ściśle związanych z budownictwem komunikacyjnym w szerokim tego słowa znaczeniu.

 

Cały zespół uczniów klas trzecich, wyjątkowo starannie przygotowywał się do całkiem poważnego etapu edukacji, w sensie przygotowań do dorosłego życia. Była to pierwsza tego typu impreza w naszym życiu. Każdy zatem w zakresie organizacyjnym i związanym z doskonaleniem praktycznych umiejętności, czynił maksymalnie dużo. Oczywiście według swoich intelektualnych możliwości, aby dobrze wypaść w konfrontacji z nieznanym. W każdym z nas i to normalne, tliła się pewna iskierka niepokojów, młodzieńczych emocji...

 

W wyniku pewnych organizacyjnych czynności w gronie dyrekcji, a być może i dziełem przypadku, w składzie jeszcze z dwoma kolegami, skierowany zostałem na okres jednego miesiąca na praktykę.

Firmą, która w porozumieniu z naszą szkołą wyznaczona została do przyjęcia nas, był Rejon Eksploatacji Dróg Publicznych w Głogowie. Pomimo, iż miasto to było oddalone od mojego miejsca zamieszkania o niewiele ponad osiemdziesiąt kilometrów, nigdy tam nie byłem.

 

Sięgnę teraz pamięcią do kilku dni wstecz, poprzedzających zakończenie roku szkolnego. Młodzież już żyła bliską perspektywą wyzwolenia się z okowów dyscypliny i „molestowania” umysłów. Pragnęła czym prędzej wypłynąć wreszcie na szerokie wody i beztrosko poszaleć na łonie przyrody.

 

Jednego z kolegów naszej klasy nazwiskiem Kulas, odwiedzał jego starszy brat. Poznaliśmy go tyle o ile. Wizyty jakkolwiek dość rzadkie, w naszej szkole składał jeszcze na długo przed tym dniem.

W ciągu ostatniego okresu, mniej więcej od początku ostatniej dekady miesiąca czerwca, dość podejrzanie zwiększył intensywność odwiedzin.

 

W tym okresie jak nigdy dotąd, wokół niego z zainteresowaniem grupowali się uczniowie, nie wyłączając mnie. Naszym zdaniem opowiadał ciekawe i zastanawiające rzeczy, o których tak naprawdę nie mieliśmy zielonego pojęcia.

 

Był to wysoki, dobrze zbudowany młodzieniec, wespół ze specyficznymi ruchami ciała przypominający dorodnego goryla. Ze zdawkowych opinii jego brata, a naszego kolegi wiedzieliśmy, iż w gruncie rzeczy był człowiekiem dobrym. Nienawidził, kiedy niesłusznie ktoś robił mu krzywdę. Buntując się, był zdolny do radykalnych reakcji. Z tego między innymi powodu każda jego wizyta wzbudzała duże zainteresowanie. Ostatnie odwiedziny jednak szczególnie, albowiem przekazywał nam ciekawe wiadomości.

Był on pracownikiem produkcyjnym: Zakładów im. Hipolita Cegielskiego.

Po śmierci „wspaniałego” wodza światowego komunizmu, zmieniono ich nazwę na: im. Stalina.

 

Podobnie jak pozostali koledzy, zainteresowałem się tym co mówił. Były to wiadomości nie tylko sensacyjne, po części niezrozumiałe, lecz jednocześnie bardzo tajemnicze. Nie bardzo rozumieliśmy istotę problemu. Nigdy bowiem, a z pewnością bardzo rzadko, ktokolwiek publicznie ośmielał się wyrażać swoje kontrowersyjne sądy polityczne. Takich z reguły zamykano do więzień, skazując na wiele lat odosobnienia w więzieniach o ciężkim programie penitencjarnym. On o dziwo to czynił. W tych ideologicznych kaźniach, za pomocą wymyślnych środków kształtowano obywatelskie postawy ustrojowe.

 

W kontekście jego informacji, przypominałem sobie przykład jednego z rolników naszej wsi. Zadenuncjowany został przez sołtysa za wypowiedzenie coś krytycznego, oczywiście zabronionego przez władzę. W końcu zgłoszony przez niego służbom bezpieczeństwa, posiedział w ciężkim poznańskim więzieniu przez okres niemalże dwóch lat.

 

O torturach jakimi go raczono, nie mówił tylko przez zastraszenie, aczkolwiek z czasem dawał do zrozumienia, iż były straszne! Po wyjściu z więzienia, jego wygląd o tym świadczył. W miarę upływu czasu, szczegóły traktowania go jako więźnia, ujrzały światło dzienne. Po latach jak lekko raniony zwierz, „puszczał farbę”. Im dłużej przebywał na wolności, tym więcej szczegółów dowiadywano się na temat jego ciężkich przeżyć.

 

Ku zdumieniu słuchających, Kulas mówił o złych nastrojach robotniczych w fabryce, upadającej gospodarce, ciężkich warunkach pracy, żebraczych zarobkach. Był pewien, iż grupa ludzi, do których osobiście należał, szczególnie zbulwersowana panoszeniem się komunistycznej władzy, gotowa jest na wszystko. Jeśli tak dalej pójdzie ludzie nie wytrzymają; zaczną protestować wszelkimi, nawet nie stosownymi dotąd metodami.

 

Jakkolwiek były to wiadomości sensacyjne, po kilku minutach od jego odejścia, chyba już nikt nimi się specjalnie nie przejmował. Przynajmniej nie dyskutował. Młodzież zresztą żyła zupełnie innymi problemami. Takie wiadomości puszczała mimo uszu. Kończył się bowiem rok szkolny. Przed nami intrygujące praktyki w Polsce, z równoległą perspektywą beztroskiego spędzania wakacji. Każdy na tę chwilę czekał jak na zbawienie. Co tam kogoś poważniej obchodziła jakaś tajemnicza polityka. Ogólnie traktowano ją raczej w kategoriach science fiction. Panował jakiś tam socjalizm i kropka.

 

Niestety ogólnie obowiązujące formuły i oczekiwania od okresu wakacyjnego, tylko w pewnym stopniu dotyczyły mnie. Ja wszakże w tych z utęsknieniem oczekiwanych dwóch miesiącach, miałem do spełnienia poważne zadania gospodarcze. Mimo wszystko jednak na równi z innymi cieszyłem się tym faktem.

 

Jak na ironię, pomimo moich autorskich zabiegów „wzbogacająco - odchudzających”- porzeczki owocowały w granicach swoich tradycyjnych możliwości owocogennych. Podejrzewałem nawet jakiś błąd w sztuce, w znanym kontekście, perfidnie drwiący sobie ze mnie.

 

W sposób drakoński drążąc swoje mózgowe zakamarki, doszedłem do wręcz perfidnego wniosku: gdyby po moich „uszlachetniających” zabiegach na krzakach nie pokazały się owoce w ogóle, byłbym najszczęśliwszy z ludzi. Prawda, że myślenie na miarę czasów.

 

Nie był to sygnał perspektywicznie świadczący, abym kiedykolwiek wyrósł na cokolwiek wartego, faceta.

Niewątpliwie dopiero wówczas odkryłem, iż zabiegi rozrzedzające nadmierny wysyp owoców, wcale nie muszą oznaczać zmniejszenia plonów. Mogą nawet skutkować wręcz odwrotnymi efektami, a już na pewno powodują poprawę dorodności owoców. To ci dopiero polski Miczurin.

 

Po wielu latach tę oczywistą prawidłowość potwierdził nasz rodzinny znajomy: dr Franciszek Dudziński z Wolsztyna - specjalista sadownik.

 

                                   ***

 

W ostatnim dniu nauki, uroczystość zakończenia roku szkolnego wyjątkowo odbywała się w godzinach przedpołudniowych. Gwar w całym budynku szkolnym nasilał się coraz bardziej. Każdy z uczniów zdominowany był na swój sposób emocjonalnym odczuwaniem atmosfery niezwykłości tego dnia. Generalnie rzecz biorąc, wszyscy uczniowie podekscytowani byli najbliższą praktykancką przygodą. Jedni tajemniczością praktyk, jakie mieli za kilka dni rozpocząć. Inni zaś upragnionymi wakacjami. Wszyscy jak jeden mąż, pragnęli ponad wszystko wreszcie rzucić kajety w kąt i przez okres dwóch miesięcy wakacyjnych, nawet do nich nie spojrzeć. Siłą rzeczy z reguły przechodzący do następnej klasy, naukę kończyli pełni optymizmu.         

 

Dochodzące do wnętrza szkoły odgłosy burzy, na żadnym z uczniów nie robiły najmniejszego wrażenia. Nikt nie zwracał uwagi na niemal bezchmurne niebo, zupełnie nie wskazujące na zbliżające się do miasta atmosferyczne wyładowania. Zacierały się realia, a dominowały akcenty psychicznego i w jakimś sensie fizycznego wyzwolenia. Ono w rozkojarzonej niezwykłością dnia młodzieży, malowało obraz młodzieńczych pragnień i oczekiwań.

 

Po wręczeniu praktykanckich przydziałów i stypendiów, należnych niektórym uczniom oraz pieniędzy na pokrycie kosztów wyżywienia w czasie pobytu na praktyce, z prawdziwą rozkoszą opuszczaliśmy mury szkolne.

Pierwsze nasze kroki na wolnym powietrzu, witane były wystrzałami karabinowymi, słyszalnymi z oddali, jakby z tej okazji ktoś strzelał nam na wiwat. Z początku sądziliśmy, że to zawody lub ćwiczenia strzeleckie. Inni żartowali, iż strzelaninę urządzono na naszą cześć, z powodu wydostania się z jakże wymagających, nie uwielbianych murów szkolnych. O burzowej wersji owych odgłosów już nie pamiętano.

 

Idąc przez najbliższy park i dochodząc do ulicy Gwardii Ludowej, jednak coraz bardziej uświadamialiśmy sobie, iż coś nadzwyczajnego dzieje się w mieście. Niepokój w sercach podświadomie falowo wzrastał.

Niejako na potwierdzenie naszych niepokojów, tu i ówdzie zauważyliśmy  biegnących ludzi. Biegiem i my ruszyliśmy w ślad za nimi w kierunku Dworca Głównego. Im bliżej niego, tym na chodnikach spotykaliśmy coraz większe tłumy. Unieruchomione samochody stały na środku ulicy, z reguły opatrzone zachodnimi rejestracjami.

Gdzieniegdzie błyskały flesze aparatów fotograficznych. Nerwowo nastawiano obiektywy kamer, znajdujących się wyłącznie w rękach gości zagranicznych, rejestrujących najciekawsze obrazy. Bez trudu po ubiorach można było ich odróżnić od tubylców.

 

Na terenach Międzynarodowych Targów Poznańskich (akurat trwała targowa wystawa), panowało wielkie poruszenie, powodowane tajemniczą atmosferą niepokoju i niepewności.

Wielu wystawców zagranicznych likwidowała swoje stoiska z obawy przed utraceniem wszystkiego. Jednym udało się w popłochu opuścić Poznań, inni zaś uwięzieni brakiem możliwości wydostania się z terenów targowych, drżeli o swój los i dobytek.

 

Tramwaje obok samochodów stały niekończącymi się sznurami, wypełnione po brzegi ludźmi. Oczekiwały na cud ruszenia do przodu. Jedni zostali unieruchomieni w jakiejś fazie swej podróży. Inni natomiast dopełniali już i tak ponad miarę wcześniej przepełnione wnętrza tramwajów. Uważali je za bezpieczniejsze schronienie, aniżeli przebywanie wśród tłumu bezpośrednio na ulicy. Ona przecież aż huczała od krzyków, wystrzałów, śpiewów, innych odgłosów. Ogarnięta była coraz silniejszą psychozą emocji buntu i niespotykanych na tych szerokościach geograficznych, sensacji.

 

Kanonada pochodząca z głębi miasta -  z kierunku Kaponiery oraz znacznie dalszych rejonów nasilała się. Na krótko milknąc, za kilka sekund ponownie zadudniło i tak naprzemian. Owe dudnienie budzące przerażenie, pochodziło z okolic ulic Kochanowskiego i Dąbrowskiego. Jak się później okazało, właśnie tam  znajdowało się apogeum tragicznych wydarzeń z opłakanymi skutkami.

 

Z przerażeniem na twarzach, gorączkowo dyskutowano o ciężkich starciach z bronią w ręku. Najtragiczniejsze wiadomości dochodziły głównie z bezpośredniego sąsiedztwa okrytego wielką niesławą ciężkiego reżimowego wiezienia, przy ulicy Młyńskiej.  

 

W gronie kilku kolegów, ze względu na tłok z trudem dobrnęliśmy w okolice głównego wejścia terenów Międzynarodowych Targów Poznańskich. Chcieliśmy młodzieńczą ciekawością zarejestrować jak najwięcej. Byliśmy autentycznie zafascynowani nadmiarem wydarzeń. Mimo wszystko parliśmy do przodu, nie bacząc na czyhające z wszystkich stron niebezpieczeństwa. Na dobrą sprawę, nie bardzo zdawaliśmy sobie z nich sprawę.

 

Sensacyjne wydarzenia, a wraz z nimi zagrożenia naszego zdrowia, nie wyłączając życia, jednak na nasze postawy nie miały zasadniczego wpływu. Płynęliśmy na wzburzonej fali historycznych i tragicznych wydarzeń, w świetle niesłychanych okazji znalezienia się w ich samym centrum. Były one na owe czasy czymś niewiarygodnym w wyobrażeniach ludzi pracy, a najbardziej osławionej władzy ludowej. Niemal wszyscy ludzie ze zdumieniem i wielkim niepokojem to wszystko obserwowali. Jednocześnie na twarzach rysowało się zagubienie i niezwykle podekscytowanie. Gorączkowo rozmyślali na temat konsekwencji ich zachowań ze strony tzw. władzy ludowej.

 

Właśnie w tych newralgicznych momentach odtworzyłem sobie słowa wypowiedziane przez Kulasa. Na wspomnienie o jego wizytach w szkole, jakby na zawołanie po tłumie przeszła wiadomość, iż jednym z głównych przywódców robotniczego protestu między innymi był właśnie on. Nie mogłem w to uwierzyć. Momentalnie z emocji i wręcz dumy, krople potu wystąpiły na moim czole. Febra zatrzęsła mną jak przy czterdziestostopniowej temperaturze ciała. Później w tłumie już o nim nie słyszałem, choć często nastawiałem uszu.

 

Nerwowo począłem rozglądać się po tłumie, szukając kolegów. Już miałem w ślad za nimi zawołać, lecz słowa skutecznie ugrzęzły mi w krtani. Niestety, żadnego już nie było w zasięgu wzroku, a bałem się krzyknąć na cały głos. Zostałem więc sam z otaczającymi mnie tysiącami obcych ludzi. Nie wiedziałem co z sobą począć. Ogarnęła mnie psychoza strachu, jakbym nagle znalazł się sam w ciemnym borze, oszołomiony odgłosami wyjących wokół mnie wilków i puchających puchaczy.            

  

Po chwili jednak z trwogą spoglądając na tysiące powodowanych emocjami, lecz przyjaznych twarzy, poczułem się nieco lepiej. Jedni uśmiechali się do mnie, inni zaś robili zdziwione miny: dokąd taki smarkacz tak bezczelnie się przepycha?

 

Co jakiś czas powietrzem wstrząsały antyrządowe okrzyki oraz wymierzane przeciwko komunizmowi jako politycznej formacji. Żądano chleba oraz lepszych warunków pracy, życia. Huki karabinowe towarzyszyły coraz większemu zgiełkowi. Ludzie krzyczeli chóralnie jeden przez drugiego, momentami pojedynczo! Wyczuwało się wykorzystywanie okazji do dania upustu swojej złości, determinacji, buntowi przeciwko władzy i nędznemu życiu. Wykorzystywano okazję do wykrzyczenia się. Zaistniała sytuacja, kiedy owe okrzyki wydawały się niemożliwe do zidentyfikowania, a tym samym ewentualnego brutalnego represjonowania, protestujących. 

 

Była to wspaniała okazja dania upustu tłamszonym przez lata pragnieniom. Wreszcie mogli wywnętrzyć się do woli. Mogli krzyczeć ile sił w gardłach!

Głosy ich jednak nie trafiały do celu, podobnie jak wystrzały w powietrze. Mimo wszystko, poczucie wielkiej krzywdy mobilizowało wszystkich ludzi do walki za wszelką cenę o swoje racje! Wszystkich ogarniała psychoza tłumu.

 

Stałem na środku chodnika w ludzkim gąszczu, wspierając się na palcach, szyję z głową wyciągając jak żyrafa. Jako uczeń średniej szkoły, pod względem wysokości nie wyrastałem ponad poziomy. Koniecznie chciałem zobaczyć wszystko co działo się w głębi tegoż tłumu. W efekcie przede mną morze ludzkich głów, falujących jak łan przedziwnie zszarzałego zboża.

Tu i ówdzie ponad głowami wystawał kłaniający się tłumom płócienny transparent, narodowa flaga, bądź hasło namalowane na płycie pilśniowej. Wszystkiemu towarzyszył akompaniament: totalnego tumultu, okrzyków, z oddali dochodzących wystrzałów, nerwowych rozmów, ogromnymi emocjami naładowanych ludzkich sprzeczek. Wszystkie elementy owych zdarzeń wydawały się kontrowersyjne.

 

Opodal mnie stała grupka mężczyzn w wieku około trzydziestki, żywo o czymś dyskutująca. Zainteresowawszy się tym o czym mówili, przysunąłem się do nich niemal zupełnie. W pewnym momencie zdenerwowany podskoczyłem. Cały czas bowiem swoją główną uwagę skupiałem na ich słowach, kiedy w niewielkiej odległości od zgromadzenia huknął strzał, a po nim kilka następnych.

 

Zrywające się z dachów i drzew chmary ptaków, natychmiast w ogromnym, nerwowym pędzie poczęły przemieszczać się po czystym, aczkolwiek dziwnie i niepokojąco nabrzmiałym niebie. Ludzie na kilka sekund wstrzymali oddechy; nastała cisza jak makiem zasiał. Po chwili gwar się nasilał, w krótkim czasie dochodząc do  normalnego poziomu, następnie znacznie go przewyższając. Tłum coraz bardziej nerwowo reagował na odgłosy wystrzałów, okrzyki, śpiewy.

Co chwilę pojedyncze, mobilizujące morze pięści, wzlatywały ponad rozgorączkowane głowy, w akompaniamencie okrzyków i wycia. Groźnie zafalowały nad głowami tłumu. Niektóre z nich obniżały się, inne „strzelały” w powietrze, jakby zamierzały wyrwać się wraz z ręką ze stawów barkowych.

 

Po chwilowej przerwie, grupka dyskutantów nadal prowadziła dialog:

Wysoki blondyn o prostych włosach uczesany w przedziałkę tłumaczył pozostałym, szeroko rozkładając przy tym ręce:

 

- Na Zachodzie ekonomiczne działanie, to integralny element filozofii ludzkiej egzystencji, począwszy od robotnika do prezydenta. - Nikogo nawet nie trzeba przekonywać do oszczędzania, dobrej i wydajnej pracy, przestrzegania dyscypliny pracy itd. To elementy gospodarczego życia, tak oczywiste jak amen w pacierzu. W sytuacji kiedy ktoś nie podda się presji tych realiów, ginie w sensie ekonomicznym, szukając ratunku w bezrobociu. - Dla tamtych ludzi bezrobocie to finansowa klęska. - Dla nas byłoby to niedoścignione marzenie, oczywiście przy tamtych walutach i naszych przelicznikach. Każdy chciałby otrzymywać takie zasiłki. - Owe zasiłki, w sumie pozwalające na niezłe życie, w stosunku do pracujących i tak tworzą znaczny dystans pomiędzy ludźmi, generując kominy w poziomie życia. - Na tym polega zachodni paradoks, oczywiście w naszym pojęciu.

 

- A nasza ideologie nie odpowiada tobie? - spytał sarkastycznie znacznie niższy od przemawiającego, kolega. Miał kilkucentymetrową bliznę na czole. Zapewne po jakimś wypadku rowerowym lub innym.

- Nie żartuj sobie z tak poważnych spraw - wypominał mu pierwszy. - To, o czym mówiłem, tworzy ekonomiczną przepaść między Wschodem, a Zachodem. Spójrz na tych pożałowania godnych ludzi. Płacz człowieka ogrania, gdy porównasz ich z biegającymi z aparatami fotograficznymi i kamerami. To oceaniczna przepaść!

- Masz rację - rzekł, włączając się do dyskusji trzeci, z czarną czupryną i dorodną brodą tej samej maści. - Czy naszą ukochaną władzę interesuje poziom życia tych biedaków? Najważniejsze, że oni mają pełne brzuchy.

- Bogacz się odezwał - wtrącił pierwszy.

- A my docenty, doktory, tyle lat ślęczący przy książkach, kształcący polską inteligencję, w jaki sposób jesteśmy traktowani? - Jak szmaty! Bohaterami jesteśmy tutaj, a na uczelni klepiemy co tylko ludowa władza każe! - Kogo my wykształcimy? - z wyraźnym przekąsem pytał trzeci.

- O czym my mówimy? - włączył się pierwszy. - Spróbował byś inaczej. Nawet byś nie zdążył się obejrzeć, a dostałbyś kopsa w tyłek i znalazłbyś się na bruku, albo w kiciu! W tym systemie nie istnieją racjonalne kryteria ocen ludzkich postaw.

- Oni (wskazał ręką na tłum) jednak spróbowali, narażając się na szykany i wyrzucenie z pracy, a może jeszcze gorzej - rzekł drugi.

- Też mi porównanie! - protestował wysoki blondyn. - Co oni mają do stracenia, a co my? Subtelna różnica. - Robotnika każdy przyjmie do pracy. Za każdym rogiem czeka las wyciągniętych rąk. Biorą kogokolwiek!

- Są to zatem względne kalkulacje, ponieważ oni i my żyjemy wyłącznie z pracy, a więc rząd problemu podobny - mówił drugi. - Zresztą wszystko zależy, z jakiego punktu widzenia rozważasz problem.

Jedno jest wszak pewne, iż ci kiedyś wyrośli z ludu i są władzą ludu, coraz bardziej oddalają się od nas! Władza wyalienowała się z narodu! Jest przy korycie i korzysta z niego coraz ordynarniej! - Marzy, aby tenże lud żył ideologią, a oni oprócz słów i sloganów coraz wyraźniej z nią się rozmijają. Ideologia staje się papierową deklaracją, a wręcz czekiem bez pokrycia.

- Myślicie, że to co dzisiaj się dzieje coś zmieni? - wszedł w słowo brodacz. - Zmienią jednego czy drugiego. Pozostałych dla kamuflażu poprzesuwają na inne, często jeszcze lepsze stanowiska i wszystko pójdzie dawnym trybem. - Znowu następni będą głosić slogany: władza należy do ludu pracującego miast i wsi! - Rzygać się chce!

- To wierutna bzdura! - wtrącił blondyn. - Niestety wielu ludzi daje się na coś takiego nabrać, utwierdzając się w przekonaniu o ich wyjątkowej odwadze. I znowu kilkadziesiąt lat minie w „błogim spokoju”. Brzuchy będą im nadal pęczniały. Wymagać będą masażu i tak dalej, i tak dalej.

 

Tłum falował, wstrząsany niecierpliwością i w oddali słyszanymi detonacjami. Z megafonów dochodziły głośno wykrzykiwane antyrządowe hasła. Intonowano pieśni kościelne i patriotyczne, podgrzewające tłumy do reakcji. Tu i ówdzie kobiety wycierały łzy chusteczkami. Inne zaś wyrażały swoje emocje i bezradny protest, otwartym płaczem.

 

- Nie do wiary, jak ci towarzysze na szczycie interpretują ideę socjalizmu! - kontynuował dyskusję trzeci. - Wszystko co czynią, wyłącznie dla swojego interesu, może niezupełnie w sensie dosłownym. Raczej dla zaspokojenia swoich chorobliwych przywódczych ambicji. One znacznie przekraczają ich intelektualne horyzonty, możliwości, organizacyjne umiejętności.

- Gdyby Lenin wstał z grobu, gorzko zapłakałby nad realizacją idei, jakie z taką determinacją rewolucyjnie włączył w ruch dziejów świata. Zresztą i on miał swoje za uszami! - Gdyby nie on, z pewnością znalazł by się inny szaleniec - może jeszcze gorszy. Zresztą ten następny po nim, podobno okazał się łotrem nad łotry!

 

Po wypowiedzeniu tych słów odruchowo z niepokojem rozejrzał się wokoło.

- Ta jego ideologia, to nic innego jak tylko czysta utopia! - potwierdzał drugi. - Myślicie, że Lenin miałby aż tak mało wyobraźni i realizmu, licząc na  rozhukany motłoch? On za wszelką cenę zamierzał wejść do historii z dziejowym posłannictwem, swoją abstrakcyjną teorią nowego ładu społecznego. Ewentualne niepowodzenia, z których zdawał sobie w pełni sprawę, rzucił na karb tym, którzy mieli ją realizować. W sensie moralnym uchodził za czystego, podobnie jak ci poprzedni brodacze. Każde skinienie ich głowy, gest, słowo skutkowały wyrokiem śmierci! Kto tam wie, ilu niewinnych ludzi swoim rozkazem pozbawił życia? Mówią, że tysiące z bezpośrednich rozkazów.

- Lenin, Leninem - włączył się trzeci - „ecz co powiecie o obywatelskich postawach naszych sprzedawczyków? - Niedługo oddadzą całą Polskę za poklepanie po ramieniu i magiczne słowo: „haraszo”!

 

W pewnym momencie, tłum jak wysoka fala z niewiadomych przyczyn przesunął się o gdzieś dwa metry. W ten sposób straciłem słuchowy kontakt z dyskutantami. Jednakże z determinacją przeciskając się, zdołałem do nich doszlusować.

 

Takiego wykładu słuchałem pierwszy raz w życiu. Nie tylko ja, lecz kilku innych ludzi stojących wokół, na dyskutantów patrzyło z otwartymi ustami. Wtrącali swoje urywane uwagi półsłówkami, kiwali głowami. Nie dowierzali, iż kraj nasz zniewolony został przez takich zbrodniczych ideologów.

 

W pewnym momencie jeden z gapiów (jakiś wysoki mężczyzna), zupełnie przypadkowo cofając się, całym swoim ciężarem nadepnął mi na palce stopy. Z bólu wykrzyknąłem, a następnie przykucnąwszy, skuliłem się. Żar oblał całe ciało, kroplisty pot wystąpił na czoło. Zamknąłem oczy, do krwi zagryzając wargi. Miałem nadzieję bez ponownego krzyku przetrzymać największy kryzys. Udało się! Ból powoli ustawał. Otworzyłem oczy. Wpatrując się w chodnik zamierzałem już wstać. Nie chciałem wzbudzać zbytniej sensacji. Pragnąłem, by ów potworny ból samoczynnie i niepostrzeżenie całkowicie minął.

 

W międzyczasie, oczami wyobraźni przypomniałem sobie podobną sytuację, kiedy na weselu wuja Wojciecha Albrechta (w kilka lat po śmierci pierwszej żony Marty - rodzonej siostry mojej matki - żenił się po raz drugi), przeżyłem podobne zdarzenie. Wówczas to jako około dziesięcioletni chłopiec, nierozważnie kręciłem się pomiędzy tańczącymi. Jeden z tańczących weselników, a konkretnie Czesław Wacławek - mąż Czesławy - córki cioci Maryni z Junikowa, z rozpędu nadepnął mi na palce prawej nogi. Na kilka godzin miałem wesele z głowy. To było straszne! Kulałem przez kilka kolejnych dni.

 

Pamiętnego dnia w czasie poznańskich wypadków, z bólu zwijając się na kuckach, zauważyłem leżące na chodniku dwie białe kartki papieru. Jedna była dość mocno zdeptana, natomiast druga względnie czysta. Od niechcenia uchwyciwszy je, z trudem wstałem.

 

W tym czasie wyraźnie nasilała się kolejna fala rozgardiaszu. Ową kartkę machinalnie wsunąłem do kieszeni. Szybko o niej zapomniałem. Po paru minutach przypadkowo wkładając do niej rękę, wyczułem ów papier. Wyjąłem go, ze zdziwieniem rozszyfrowując nagłówek, a następnie łapczywie całą treść ulotki. Brzmiała następująco:

 

- Do mieszkańców miasta Poznania!

 

Miasto nasze stało się widownią bolesnej dla każdego uczciwego Polaka demonstracji. Część robotników niektórych naszych zakładów pracy, ulegając namowom nieodpowiedzialnych elementów przerwała pracę, narażając na poważne szkody, normalne działanie naszego organizmu gospodarczego. W czyim interesie leży ta demonstracja?

Przeciw komu zwrócone jest jej ostrze?

Jest oczywiste, że demonstracja ta nie leży w interesie robotników. Wręcz odwrotnie, godzi w ten interes. Leży ona w interesie tych wszystkich, którzy chcą słabej naszej ojczyzny i pragną pogłębić poważne trudności gospodarcze, które przeżywamy. Jest oczywiste, że wrogom naszym zależało na tym, ażeby do tego rodzaju demonstracji doszło właśnie w okresie Międzynarodowych Targów Poznańskich.

 

Ludu Poznania!

Czy  można dopuścić, aby miasto nasze, którego społeczeństwo znane jest ze swego rozsądku i kultury, stało się terenem nieodpowiedzialnych wystąpień?

Klasa robotnicza i ludność Poznania, nie mają nic wspólnego z chuligańskimi mętami, które spowodowały szereg ubolewania godnych ekscesów, zniszczyły wiele dóbr wypracowanych mozolnym, robotniczym trudem.

 

Robotnicy!

Dajcie godny Waszego honoru, Waszych rewolucyjnych tradycji, Waszego proletariackiego hartu - odpór dalszym próbom mącenia. Zachowajcie czujność i spokój! Partia nasza i Rząd podjęły i podejmują szereg doniosłych kroków dla polepszenia stopy życiowej ludzi pracy.

Wzywamy wszystkich do spokoju, do podjęcia pracy, do dania odprawy prowokatorom, do poparcia wysiłków władzy ludowej.

Wojewódzki i Miejski Komitet Frontu Narodowego w Poznaniu, Wojewódzka Rada Związków Zawodowych w Poznaniu.

 

Po przeczytaniu niezwykłej treści ulotki, nieśmiało podsunąłem ją akademickiemu dyskutantowi z brodą. Uważałem, iż zawierała treści, znakomicie sprzyjające dalszej politycznej dyskusji.

Tenże w reakcji na moje spoufalenie, rzuciwszy mi w twarz karcącym wzrokiem, w końcu jednak odebrał kartkę. Nawet nie spojrzał na nią. Był wszakże jeszcze pochłonięty końcówką sekwencji, wygłaszaną przez wysokiego blondyna. Po chwili jednak zainteresował się jej treścią.

Po uważnym przeczytaniu niezwykłej odezwy, wzburzony zwolna pąsowiał.

Rozejrzawszy się wokoło, gestem rąk przybliżył do siebie pozostałych kolegów, odczytawszy im treść owej ulotki.   

 

- Co to za łajdaki! - Oni myślą, że ci zdeterminowani robotnicy, to tacy sami durnie jak oni! Jeszcze poznacie ich wartość i godność! - groził. Oni was zdepczą, podobnie jak nasze buty te parszywe ulotki!

 

Nagle tłum z tyłu po raz kolejny brutalnie popchnięty, z dużą siłą przesunął się o kilka metrów do przodu. Zajęczało wokoło! Jednocześnie zabrzmiała cała seria wystrzałów, pochodzących z kierunku ulicy Dąbrowskiego. Ja także potoczyłem się, lecz na szczęście nie upadłem. Jeszcze ową ulotkę temu mężczyźnie zdążyłem odebrać. Za moment znalazłem się nieco dalej od rozdyskutowanych panów. Niestety szybko straciłem ich z pola widzenia. Znalazłem się więc bezbronny w „morzu” jednakże przyjaznych tłumów, zdominowanych silnymi podmuchami emocji, okrzyków, żądzy odwetu, nadziei.  

 

Zachęcony coraz gorętszą atmosferą, nie czując większego zagrożenia, nierozważnie rozpocząłem szturm pośród tłumów w kierunku Kaponiery. Zmierzałem docelowo dotrzeć do samego centrum wydarzeń - na Plac Stalina. Ten zamiar niespodziewanie udał mi się stosunkowo szybko, pomimo nasilającego się tłoku. Zbliżałem się do Mostu Uniwersyteckiego.

 

Coraz wyraźniej ukazywał mi się w całej okazałości wielki plac, całkowicie zdominowany „lasem” pulsujących głów. Jak okiem sięgnąć, szczelnie ludźmi wypełnione były wszystkie promieniście rozchodzące się ulice. Był niesamowity widok, zapychający dech w piersiach!           

Głośno dyskutowano, wykrzykiwano, grożono pięściami, przeklinano władzę i komunistów. Jak się okazało, przyczynkiem takiego zachowania stały się owe ulotki, rozrzucone po całym mieście.            

 

Obłuda i fałsz promieniujące w zawartych w niej słowach, wielu demonstrantów doprowadziły do szału, i jeszcze głośniejszego wyrażania swojego protestu. Protestowali wszyscy mieszkańcy miasta - każdy jak tylko potrafił. Żółć wylewała się z mis.

Dla jednych ich protest swój epilog znalazł na ulicy, dla innych w oknach swoich domów. Na każdym kroku słychać było przeróżne przekleństwa.

 

Dla kilkuset najenergiczniej protestujących, owe oburzenie skończyło się w kałużach krwi. Mieli ogromne szczęście, gdy żywi dotrwali do stołu operacyjnego. Niektórym los poskąpił tego szczęścia. Kilkudziesięciu zdeterminowanych protestujących niestety nie doczekało następnego dnia. Tym samym efektów swojej demonstracji i desperackiej walki o robotnicze elementarne prawa do godnej pracy, wynagrodzenia, życia.

                                                      

Najbardziej brutalne zajścia miały miejsce w okolicach ulicy Dąbrowskiego, Kochanowskiego, Młyńskiej. W ostatnim przypadku, w bezpośrednim sąsiedztwie więzienia i gmachu UB. Tam zginęło najwięcej Poznaniaków. Pokaźna ich grupa, bo aż 74 osoby, zasiliła nieprzebrane tłumy nieżyjących. Trzech demonstrantów uznano za zaginionych, a ponad tysiąc zostało rannych.

 

Dochodząc do obrzeży Placu Stalina, coraz bardziej zaskakiwała mnie niezwykła sceneria ponurego widowiska. W pierwszej chwili uderzał „wystrój” gmachu KW PZPR. Obok jego murów znanego wszystkim gmaszyska, nastąpiło największe zagęszczenie demonstrantów.

 

W okresie poprzedzającym czerwcowe wydarzenia, obok owego gmachu, z pewnością wielu Poznaniaków w tym także ja, przechodziło z uczuciami niepokoju i dziwnego duchowego rachityzmu. Takie odczucia wzbudzały się w szarym człowieku na gruzach panującego, a jakże niewydolnego ustroju, podobno mającego służyć ludowi pracującemu miast i wsi.  

 

Tym razem jednakże zszarzałe beznadziejnością tłumy niecierpliwie, lecz z pełnym samozaparciem oczekiwały na zbawienie. Wyczekiwały na cud ujrzenia przedstawicieli najwyższych władz państwowych i partyjnych. Oni mieli zadośćuczynić oczekiwaniom, słusznym żądaniom robotniczym, głównie w sferze elementarnych praw ludzkich, pracowniczych.

                                                      

Na samej górze gmachu jak na ironię widniało hasło: „Chcemy chleba”. Na wysokości trzeciej kondygnacji: „Wolność” i obok: „Chleba”. Wszystkie swym upiornym blaskiem wyszydzały zdesperowane, zawiedzione beznadziejnością i ludzkim upodleniem, tłumy Poznaniaków.

                                                       

Czasowo zarekwirowany przez demonstrantów radiowóz, stojący na samym środku placu, emitował bieżące komunikaty, informacje, antyrządowe i anty ustrojowe hasła.

Z różnych punktów miasta dochodziły upiorne odgłosy strzelaniny.

 

Wokół placu stało wiele samochodów ciężarowych. Wyglądały jak gałęzie drzew oblepione pszczołami. Wszędzie, gdzie było to tylko możliwe, stali ludzie. Na dachach i maskach samochodów, stopniach, i wszędzie tam, gdzie można było wcisnąć stopę, i zaczepić się dłonią. W ten sposób pragnęli za wszelką cenę wynieść swój wzrok ponad ustawicznie pulsujący „łan” głów.

Całe powierzchnie pootwieranych okien, szczelnie wypełniały ludzkie głowy, zdominowane wytrzeszczonymi oczami.

 

Ludzie jak mrówki stali na dachach tramwajowych. Wagony zatrzymały się wzdłuż zachodniej strony placu. Utworzyły co najmniej siedemdziesięciometrowy pociąg, oblepiony z wszystkich stron ciekawskimi ludźmi, łaknącymi widoku najwyższej rangi dygnitarzy z Warszawy. Tych „bogów” pragnęli ujrzeć na żywo, jak ulegają żądaniom zdesperowanych i wynędzniałych tłumów.

                                                       

Znajdujący się na ich dachach ludzie z lasem biało - czerwonych - narodowych flag i przeróżnych transparentów, głośno demonstrowali swoje uczucia. Wymachiwali rękoma i zdjętymi marynarkami, czapkami, i innymi częściami garderoby. Krzyczeli, śpiewali, skandowali hasła!

                                                       

Niektórzy demonstranci, zmordowani wielogodzinnym wystawaniem na tramwajach, mdleli ze zmęczenia. Po okresach intensywnych działań siadali, by choć przez chwilę odpocząć. Każdy pragnął jednak zachować swoje dobre stanowisko obserwacyjne. Marzyli, aby stać się świadkiem niezwykłego historycznego spotkania, oko w oko z najwyższym przedstawicielem władzy ludowej.

 

Satyrycznie, a jednocześnie jakże tragicznie przedstawiały się rozpaczliwe wspinaczki ludzi na tramwajowe wagony. Za wszelką cenę kilku mężczyzn usiłowało osiągnąć swe szczęście, jakie miało im dać obserwowanie wydarzeń z góry. Główny jednak cel jaki im przyświecał, było ujrzenie na własne oczy najwyższych przedstawicieli władzy ludowej z Warszawy. Powodowani więc byli niezachwianą nadzieją i pragnieniem ujrzenia tego „blasku”. Przede wszystkim jednak, aby stać się świadkami historycznego aktu łaski władzy, spełniającej robotnicze żądania.

                                                         

Niektórzy z uczestników wiecu, wszystko co się działo traktowali jak nadarzającą się może jeden - jedyny raz w życiu, okazję przeżycia historycznej sensacji. Tak płytko pojmowana nadzieja odmiany, a przynajmniej poprawy  swego losu, nie jednemu zmąciła w głowie, pozbawiając możliwości godnego oczekiwania na cud. Cud jaki miał się wydarzyć, nigdy robotniczemu stanowi nie przyćmił podstawowej idei, o jaką na śmierć i życie walczył.

Wspinali się tamci, jak początkujący alpiniści. To unosili się w górę ostatkiem sił, to znowu jak bezwładna masa opadali na jezdnię. Nabrawszy nieco sił, przystępowali do następnych prób, wytężając swoje siły do granic ludzkich możliwości.

 

Wspinający się błagali tych stojących na dachach, ażeby zbawczą dłonią uchwycili ich, wciągając na górę. Jedni reagowali na błagania, inni jak niewzruszona skała stali dalej, nie dając wspinaczom oczekiwanych szans. Prawdopodobnie tamci na górze pragnęli mieć więcej przestrzeni, dla komfortu własnych obserwacji. Co tam zresztą był za komfort, gdy wielu z wysiłku wielogodzinnego stania mdlało, lub nie mogąc ustać o własnych siłach, siadało lub bezładnie opadało na dachy.

 

Dla jednych wzmagania z samym sobą uwieńczone zostały sukcesem, inni po raz kolejny opadali na jezdnię, często deptani przez napierający tłum.

Psychoza tłumu coraz wyraźniej uwidaczniała się na obliczach i w zachowaniach wiecujących. Coraz agresywniej wykrzykiwano, wymachując czym się dało.     Megafony grzmiały, rozgrzewane niemal do białości, anaforycznnie[2] traktowanymi tekstami, wykrzykiwanymi w sposób falowy.

Huki z broni palnej, tworzyły specyficzny akompaniament emocjonującego i jakże ponurego zarazem widowiska. 

 

W początkowej jego fazie, zachłysnąwszy się tym wszystkim co się wokół mnie działo, z wolna przyzwyczajałem się do swoistej, nabrzmiałej grozą atmosfery sensacji. Bacznie, wręcz naiwnie obserwowałem, co w tej sprawie mają do powiedzenia ludzkie oblicza? Na każdym z nich odmalowany był swoisty konglomerat wysokiego stanu ekscytacji i przeżywanych sensacji. Jednocześnie przedziwnego smutku, żalu, a niejednokrotnie i trwogi, podsycanej wystrzałami z broni palnej. Oblicza więc zmieniały się ustawicznie jak w kalejdoskopie.

 

Tu i ówdzie stały grupki zwłaszcza młodych ludzi, wesoło dyskutujących, a nawet rozbawionych. Być może zabrakło im wyobraźni, w jakim celu tam się znaleźli. Może czynili to na zasadzie chwilowego uśmiechu na pogrzebie.

Nie mogłem znieść tak niezrozumiałych widoków. Wszakże sam też byłem młody, a jednak coś nie coś już wówczas z zawiłości ludzkiego życia, rozumiałem. Czyżby oni jedynie węszyli sensację?...

 

Wystarczająco sfrustrowany, a i wieczór zbliżał się nieubłaganie, z wolna postanowiłem się wycofywać w kierunku domu. W związku z unieruchomioną komunikacją miejską, miałem przed sobą pieszo ładnych kilka kilometrów.

 

Kiedy już dzień miał się już ku końcowi, po całym placu i wszystkich zakamarkach miasta, z ust do ust oraz przez megafony przekazywano  najważniejsze wydarzenia. Niestety najbardziej tragiczne pochodziły z okolic więzienia na Młyńskiej i znienawidzonego przez społeczeństwo gmachu UB. Tam padało najwięcej walczących pomiędzy sobą, odwiecznych wrogów.

 

Jak piorun z jasnego nieba, zabrzmiała wiadomość o wylądowaniu na lotnisku Ławica w godzinach popołudniowych delegacji partyjno - rządowej z Warszawy. W jej skład wchodzili: Premier Józef Cyrankiewicz, Sekretarz KC PZPR Edward Gierek i gen. Stanisław Popławski - głównodowodzący siłami wojskowymi, w związku z manewrami odbywającymi w okolicach Poznania.

                                                      

Tego ostatniego też rozkazem, na ulice Poznania skierowane zostały czołgi i wojsko, oczywiście w obronie „znakomitego” dorobku socjalistycznego ustroju.

Wydano tragiczne rozkazy. W ich rezultacie wielu poznaniaków straciło życie, a jeszcze więcej doznało poważnych urazów ciała. Inni niestety trafili pod niewybredne skrzydła specyficznego wymiaru sprawiedliwości. On ostatecznie dokonywał swego ideologicznego dzieła.

                                                       

Arogancja władzy sięgała szczytu. Zamiast stonowania nabrzmiałej sytuacji argumentami i rozwiązaniami na miarę jej powagi, Premier Cyrankiewicz na falach poznańskiej rozgłośni Polskiego Radia, wypowiedział historyczne, i jakże brutalne, wręcz upiorne słowa: - „Kto podniesie rękę na władzę ludową, zostanie mu ona odcięta”.

 

Niewybredna w swym ideologicznym i nieludzkim wymiarze, ich treść odbiła się tragicznym, jednocześnie bulwersującym cały postępowy świat, trwałym echem. Dudni po dziś dzień w uszach zdumionych, prawdziwych Polaków.

 

Budzące dreszcze słowa, będą się jawiły z pewnością przez całe pokolenia, jako symbol podłości i zła! Stanowić będą o poziomie arogancji władzy i dystansie dzielącym lud pracujący miast i wsi, od animatorów ideologii komunistycznej. Ją tak bezdusznie i brutalnie wcielano w życie zniewolonego komunizmem, chrześcijańskiego narodu.

 

Pomimo dudnienia mi w uszach odgłosów wielkiej sensacji, a zarazem dużego niebezpieczeństwa, może właśnie dlatego pośpiesznie opuściłem to niezwykłe zgromadzenie. Udałem się w kierunku Dworca Głównego. Ulicą Głogowską możliwie szybko i bezpiecznie zamierzałem dotrzeć do mojego zastępczego - na czas nauki w szkole, mieszkania w Junikowie.

 

Początkowo szedłem sobie dość wolno i jakimś stopniu, beztrosko. Uważałem, iż rozrzedzone od robotniczego natłoku rejony leżące poza centrum miasta, stanowić będą pełną gwarancję mojego bezpieczeństwa.

Zazwyczaj kiedykolwiek zmierzając do domu, lubiłem się spieszyć. Tym razem jednakże intensywnie rozmyślałem o wszystkim, co mnie spotkało w tym pełnym wrażeń dniu. Coś pozostawione na rozdygotanym placu, ciągnęło mnie do tylu. Wiele zjawisk społeczno - politycznej natury było dla mnie prawdziwym szokiem psychologicznym. Myślę, że dla wielu ludzi, zbulwersowanych takim obrotem sprawy i splotem historycznych wydarzeń.

 

Właśnie tegoż dnia ukończyłem „uniwersytet” o niezwykłej konstrukcji psychologicznej, aczkolwiek niektórych zjawisk, wydarzeń i ich przesłań jeszcze dostatecznie nie rozumiałem. Docierała jednak do mnie świadomość rzeczywistej przepaści dzielącej partyjno - rządowe oficjalne deklaracje od elementarnych symptomów prawdy. Wzmacniane były niewybrednymi sloganami i nierealnymi programami, jakże dalece rozmijającymi się z prozą szarego życia ludzi pracy. Miałem możliwości poznania, jak bardzo właśnie ta władza, która podobno wywodziła się z ludu, wyalienowała[3] się ze społeczeństwa. Jak się okazało, była zdolna do represji, uwłaczających godności człowieka i polityka, wywodzącego się z tegoż ludu. Nie cofała się przed przemocą i mordem, z a wszelką cenę broniąc swych utopijnych, a zarazem podłych i nie współgrających z życiem, idei.

 

Dysponowała wszakże wszystkimi środkami wojskowymi zdolnymi do użycia, dla zgniecenia wszelkiego oporu. I użyła, na wieki plamiąc swoje ręce robotniczą krwią. Straciła oblicze i wiarygodność, których zapewne już nigdy nie będzie w stanie odzyskać. Największy jednak tragizm jej postaw polegał na tym, iż wiedziona swoistym brakiem wyobraźni i despotyzmem, wcale jej na tym nie zależało.

 

Dopiero za trzydzieści kilka lat, tak brutalnie deptana karta historii, odwróciła się od nieuczciwych graczy. Mam nadzieję - na zawsze!

 

Ten jeden dzień, stanowiący przysłowiową kartkę z kalendarza, niestety mocno pomazaną niewinną krwią Polaków, nauczył mnie bardzo wiele. Chyba nadmiernie wydoroślałem. Od samego dzieciństwa wszakże z uwagi na sytuację rodzinną, siłą rzeczy z konieczności musiałem wyrastać ponad wiek. Teraz jeszcze specyficzne nauki, jakie wyniosłem w tak niezwykłych okolicznościach, stojąc na splamionej krwią, ulicy. Głowa mi napęczniała, jak gdyby nadmiernie napompowany balon na moment przed pęknięciem.

 

Znawcy przedmiotu powiadają: każdy wiek ma swoje prawa. Zatem ordynarna ingerencja w nie, może mieć złe następstwa psychiczne dla rozwoju osobowości w szczególności młodego człowieka. Ja jednak sądzę, iż pewne wyprzedzenia w tej materii to nic złego. To jakby zmiana „tonacji” różowych okularów. Może się mylę, lecz ja w swoim życiu owe okulary w okresach narodowej ciężkiej próby, testowałem.

 

Idąc przed siebie, mimo woli wielokrotnie oglądałem się do tyłu. Pragnąłem niejako jak najdłużej mieć na oku ewentualne zmiany, jakie mogły nastąpić w centrum wydarzeń, od którego teraz systematycznie się oddalałem.

 

Nie wspomniałem jeszcze o całej głębi mojej głównej motywacji, zdecydowanie popychającej mnie w kierunku domu. Przed moimi oczyma wszakże, zawsze stała moja matka Helena. Żadną miarą nie miałem prawa narażać jej na kolejną tragedię życiową, po stracie pierwszych dwóch córeczek i pozostałych członków rodziny. Takowa była przecież w każdej chwili możliwa. Wokół jak na sawannie, czyhały ostre zęby i szpony niebezpieczeństw oraz ustawicznie groźbą śmierci, upiornie dzwoniąca ulica.

 

Znalazłszy się w okolicach Dworca Głównego, ze stanu względnej obojętności „zbudziła” mnie seria wystrzałów karabinowych, dochodząca swymi złowieszczymi odgłosami do moich uszu i wyobraźni.

Momentalnie przyspieszyłem kroku. Unikając otwartej przestrzeni i wyraźnego tła, skradałem się jak cień snujący się po murach przyległych kamienic.

 

Zwyczajny strach zdecydowanie począł wywierać swoje piętno na mojej psychice, reakcjach. Pogłębiały je coraz głośniej rozlegające się pojedyncze strzały. Kilka razy nawet w niewielkiej odległości ode mnie, usłyszałem gwiżdżące kule.

Każdy krok do przodu oznaczał wewnętrzny wstrząs, to znowu kolejne okresy trwogi i upiornego zagubienia. Pewne odcinki trasy przebiegałem jak zając uciekający przed sforą psów!

 

Coraz dotkliwiej męczyła mnie myśl: co to byłaby za ironia losu, gdyby właśnie teraz, kiedy wreszcie znalazłem się poza zasięgiem oddziaływania centrum protestu i reżimowej przemocy, przytrafiło mi się coś złego.

Przed oczami ponownie stanęła mi krzycząca w niebogłosy matka, pozostająca z nieruchomym i bladym jak prześcieradło synem u swoich stóp. Owa presja  tragizmu, siadała mi coraz większym ciężarem na piersiach i umyśle, niemal jak zmora! Męczyła konsekwentnie, jakby zamierzała swe dzieło kontynuować do samego końca. Owe chorobliwe wręcz myśli i uczucia, z każdym krokiem stawały się nie do zniesienia. Byłem zdeterminowany, za wszelką cenę wyrwać się z tego zaklętego kręgu! Musiałem koniecznie dalej żyć! Kosa jednak migotała swoim upiornym błyskiem i cieniem trwogi, na szarych murach smutnych od beznadziei życia, domów.

 

Kilkakrotnie ponawiałem zamiary pobiegnięcia z powrotem na Plac Stalina, oszołomiony tym co się we mnie i na zewnątrz działo. Byłem pewny, że nawet tam na rozhukanym placu jest bezpieczniej aniżeli na pustej ulicy. Nie miałem jednak siły fizycznej ani psychicznej, na podjęcie takiej decyzji i jej realizację. Brnąłem więc nadal w dżungli życiowego zagrożenia i nieustającej rozpaczy.

 

Znalazłem się jakoby w matni. Z wszystkich stron czyhały na mnie niebezpieczeństwa. W okresach przytępionej świadomości wyobrażałem sobie, iż z setek tysięcy demonstrantów złośliwy los wybrał sobie właśnie mnie! Szalałem na myśl, iż nigdy nie wyjdę z tego zaklętego kręgu. Nigdy nie wydostanę się z zasięgu śmierci. Wzburzone fale szalały w mojej duszy i umyśle.

Tchu brakowało w piersiach. Skronie pulsowały pod ogromnym naciskiem zburzonej krwi! Ciało dygotało jak w febrze. Nerwowo rozglądałem się na wszystkie strony, każdego człowieka upatrując jako zagrożenie, a równolegle, wybawienie. Następowało swoiste rozdwojenie jaźni.          

 

Kilkakrotnie na chwilę opierałem się o ściany domów, a za moment ruszałem dalej, aby dla strzelców nie stanowić dogodnego celu. Pomimo krótkotrwałych zapaści, moja świadomość pracowała jednak normalnie, prowadząc mnie niemal instynktownie w wyznaczonym kierunku. Kto strzelał i w jakim celu? Nie wiadomo. Może dla żartów z pogrzebu dostojnego miasta albo w ramach upiornych ćwiczeń celności strzelania?

 

W chwilach największego zagrożenia, potęgowanego także nadmiarem wyobraźni, żarliwie tęskniłem do domu i do matki. Było to jednak niemożliwe, gdyż wszelka komunikacja w tym kolejowa nie funkcjonowała. Byłem zdany na własne nogi i szczęśliwy traf, przynajmniej cało dobrnąć do pierwszego etapu mojej ucieczki.

 

Tę przejściową oazę względnego spokoju stanowiło moje uczniowskie mieszkanie u cioci Maryni Wierzchacz w Junikowie - peryferyjnej dzielnicy Poznania. Obrałem sobie zatem pieszo najkrótszą drogę. Wydawało się jednak, iż jej przebycie stanowić będzie dla mnie nieosiągalne marzenie, jakkolwiek od celu w prostej linii dzieliło mnie zaledwie około trzech kilometrów.

 

Byłem na wysokości ulicy Krauthofera, gdy nagle przeraźliwie zaświstała karabinowa kula. W tym momencie o dziwo ujrzałem jej błysk. Odbijając się od chodnika w odległości kilku metrów ode mnie, rykoszetem uderzyła w pobliski mur. Strwożyłem się ogromnie! Czoło zabłyszczało jak obsypane brylantami - kroplistym potem. Mój stan oznaczał krok od omdlenia. Byłem pewien, że już ze mną koniec. Mimo to instynkt samozachowawczy, z całej siły pchnął mnie w najbliższe drzwi wejściowe. Runąłem na nie jak kłoda drewna. Naiwnie sądziłem, iż natychmiast poddadzą się mojemu uderzeniu, w rezultacie przyjmując mnie z „otwartymi rękami”. One niestety stanęły przede mną podobnie jak bezlitosny mur! Były zamknięte na cztery spusty. Pomimo mojego przeraźliwego krzyku i błagań, nie zmiękło im „serce”. Ich niewzruszoność wręcz odepchnęła mnie jak znienawidzonego intruza!

 

Kilka kul ponownie poczęło trzaskać o mur. Leżałem nieruchomo na chodniku. Gdybym mógł, rozdrapałbym go własnymi rękoma, za wszelką cenę zapadając się poniżej jego powierzchni. Jak kret pod osłoną ciemności, pełen desperacji usiłowałem wyrwać się z niebezpiecznego otoczenia.

Kiedy jedna z kul złowieszczo zadźwięczała bijącym się szkłem, a po nim ludzkim krzykiem, nic więcej już nie słyszałem.

 

Po krótkim czasie ocknąwszy się z odrętwienia i szoku, zauważyłem przed sobą czarne buty wraz z nogawkami munduru. Wpadłem w niekontrolowaną histerię! Począłem uciekać po kolanach, uświadamiając sobie, że nie mogę tracić czasu na wstawanie. Pozdzierałem je sobie do krwi. Z przerażenia nie odczuwałem żadnego bólu.

 

Któryś raz z kolei usłyszawszy następny wystrzał, machinalnie obejrzałem się do tyłu, sprawdzając kogo to były buty. Ku mojemu zdumieniu, tenże człowiek w kolejarskim mundurze, kierował się do swojego mieszkania.

 

Ponownie powietrze przeszył huk wystrzału, a po nim ledwo słyszalny jęk. Ów kolejarz począł się słaniać na nogach, po chwili upadając obok wejścia do własnego mieszkania. Byłem już w kilkudziesięciometrowej odległości od niego.

Przeniknięty trwogą i doznanym wstrząsem, biegiem ruszyłem do przodu, nie oglądając się za siebie. Ponownie poddawany zostałem psychologicznej presji tragicznego wydarzenia. Biegłem ile sił w piersiach, byle dalej od miejsca tego wypadku. Chciałem w taki sposób zachować jak najwięcej szans na ujrzenie struchlałej z przerażenia, kochającej mnie matki, a przynajmniej cioci Maryni w Junikowie. Ona wszakże pomimo ustawicznego grymasu na twarzy, w całym okresie mojej średniej edukacji, skutecznie zastępowała mi matkę.

 

Kiedy przebłyski zdrowej świadomości zaczęły powracać, uzmysłowiłem sobie, iż muszę wrócić do kolejarza, udzielić mu jakiejś pomocy. Sadziłem, że został ranny. Oglądając się w pełnym biegu za siebie, zahaczyłem o wystającą płytkę chodnikową. Runąłem jak długi na chodnik! Omdlenie „oczekiwało u drzwi”, lecz w danej chwili pomimo wyzwalającego się wściekłego bólu nie owładnęło mną w pełni. Nieruchomo leżałem jakiś czas, jednocześnie sprawdzając czy w ogóle jestem zdolny wrócić do tego człowieka. Pragnąłem z całej siły wstać i natychmiast pobiec mu na pomoc.

 

W tym czasie gwar się nasilał. Kilku ludzi z pobliskich domów wyskoczyło w kierunku poszkodowanego kolejarza. Po jakimś czasie w oddali słychać było sygnał karetki pogotowia. W tej sytuacji byłem względnie spokojny o jego los. Mogłem więc nieco uspokojony, dalej kontynuować swoją ucieczkę, jak gdyby uciekając przed cieniem własnej śmierci.

 

W odpowiedzi na moje wewnętrzne rozterki, następnego dnia postanowiłem odszukać owego kolejarza, zorientować się w stanie jego zdrowia. Doskonale wiedziałem, iż moja obecność w tym momencie i tak niczego by nie zmieniła. Mimo wszystko nie potrafiłbym z takim balastem spokojnie żyć.

 

Dalej zmagałem się z przestrzenią. Dobiegając do pierwszej przecznicy, skręciłem w lewo z zamiarem skrócenia sobie drogi do Junikowa.

Biegłem tak szybko jak tylko potrafiłem. Z pewnością ustanowiłem rekord życiowy na średnim dystansie.

 

Po przebiegnięciu kilkuset metrów i skręceniu w jedną z bocznych uliczek, ku zupełnemu zaskoczeniu, przed oczyma wyrosła przeszkoda w postaci dość głębokiego i szerokiego wykopu, a przed nim zwały gliniastej ziemi. Wyobrażałem sobie sytuację, że tylko dlatego prowadzono tam roboty kanalizacyjne, aby mnie zatrzymać przed ucieczką od śmierci. W końcu bezradny i zrozpaczony stanąłem na usypanej glinie, pochodzącej z wykopu, błędnym wzrokiem przyglądając się przeszkodzie.

Począłem nerwowo rozmyślać: w jaki sposób ją sforsować. Nie bardzo widziałem inny sposób na kontynuowanie biegu w jedynym bezpiecznym dla mnie kierunku. Nie miałem jednak zbyt dużo czasu, ustawicznie poganiany strachem. Co rusz oglądałem się do tyłu, czy jakiś „karabinier” nie nastaje na moje życie. Chwilowo nikogo nie zauważyłem.

 

Po jednym z wystrzałów dochodzących z miasta, oglądając się wstecz straciłem równowagę. Wraz z obsuwającą się gliniastą ziemią zsunąłem się o wykopu, zalegającego na głębokości około pół metra żółtą gliniastą zawiesiną.

Po wielokrotnie ponawianych wysiłkach przyjęcia już na dnie pionowej postawy, wreszcie udało mi się stanąć na nogi, jakkolwiek nadal chwiałem się jak pijany. Stopy zsuwały się po nierównościach dna. Można sobie wyobrazić w jakim znajdowałem się stanie. Z pewnością byłem niepodobny do człowieka.

 

- I co dalej? I co dalej? - zadawałem pytania pionowej i bezdusznej ścianie. Momentami tłukłem w nią pięścią. Ona zaś w ripoście małymi grudami obrywała się, rozbryzgując żółtą zawiesiną moją twarz i całą postać.

Rzucało mną z rozpaczy i bezradności jak wściekłym psem. Sytuacja ścinała mnie z nóg z kompletnej bezradności. Na domiar złego, dół zalegał głęboko. Nie pozwalał widzieć niczego więcej oprócz błękitnego nieba. Ono patrzyło na mnie, jak na pustynną ofiarę bez kropli wody. Ja jednak miałem jej pod dostatkiem. Mimo wszystko dominowało we mnie pragnienie, za wszelką cenę wydostania się z dna przepaści.

 

Przez przypadek odkryłem w sobie pewną dotychczas prawie nieznaną mi cechę charakteru. Mimo dość umiarkowanego, w tej sytuacji potrafiłem wzburzyć się jak huragan! Jak się w pewnych momentach życiowych okazało, kiedy decydowały się jakieś moje losy, zdecydowane reakcje stawały się bardzo pomocne.

 

Ociekająca z wszystkich stron mojego ciała woda, przeraźliwie dzwoniła spadającymi kroplami, jakoby z jaskiniowych stalaktytów. Postanowiłem dokonać pierwszej próby sforsowania ściany. Wziąłem rozpęd, w rezultacie skutecznie hamowany wodą. Nie udało się. Opadłem jak kamień, ponownie obryzgany gliniastą zawiesiną.      

     

Gotowało mi się w żołądku jak w kotle z gotującą wodą. Chciałem krzyczeć ile sił, a jednak wystraszyłem się tego pomysłu. Uzmysłowiłem sobie bowiem sytuację, gdybym zamiast wyciągniętej zbawczej ręki ujrzał lufę karabinu, wycelowaną prosto w moje roztrzęsione serce.

 

Swoją drogą zastanawiałem się, kto na przestrzeni ulicy Głogowskiej mógł strzelać do bezbronnych ludzi? Jakiś wariat, szaleńczy reżimowy żołnierz, którego po raz pierwszy z karabinem i ostrą amunicją wypuszczono poza koszary?...Zapewne jakiś żart na postrach przechodzących ulicą ludzi, w tamtym przypadku kończący się tragicznie. Długo o tym rozmyślałem i niestety do żadnej  konstruktywnej konkluzji nie doszedłem.

 

Jeszcze raz ruszyłem do ataku. Kiedy już udało mi się zaczepić dłoń o zaschniętą grudę gliny, nierówność ta oderwała się od całości. Za nią oczywiście poleciałem ja, a ona na mnie znaczną częścią obsuwającej się gliniastej bryły. Przyciśnięty zostałem do samego dna.

Napiłem się tej przeklętej zupy. W końcu jakoś wygramoliłem się z niej. Jeszcze żyłem, a mogło być różnie. Zginąć pod grudą gliny, w sytuacji gdy wokół wojna, to byłby dopiero honor dla młodego, prawie mężczyzny.

 

Przecierając oczy zalane gliniastym roztworem, zdumiałem się usłyszawszy męski głos. Przestraszyłem się go jak diabła! W rzeczywistości nade mną stał cywil w pokojowych zamiarach; lekko odetchnąłem.

- Co tam robisz młodzieńcze? Wyglądasz jak Marsjanin - rzekł przybysz, na cały głos się śmiejąc. Też w takim dniu było mu do śmiechu.

Doprawdy nie wiem skąd w tak makabrycznej scenerii przyszła mi ochota na żarty, zdobywając się na dowcipną odpowiedź:

- Złoto wydobywam, jeśli chce pan wiedzieć.

 

Mężczyzna odwrócił się na pięcie, ruszając skąd przyszedł. Oczywiście, za tak głupią odpowiedź postanowił brać mnie na wytrzymałość.

- Na litość Boską! - krzyknąłem za nim - niech mnie pan tu nie zostawia, bo zginę! On naprawdę zamierzał sobie pójść.

Na odgłos mojego krzyku powoli odwracając się, powrócił w okolice wykopu. Wszedł na gliniasty wał, a ponownie śmiejąc się rzekł:

- Pomogę tobie z bożej łaski bohaterze, jeśli podzielisz się ze mną łupem.

- Daję panu połowę! - zawołałem - tylko na litość Boską, niech mnie pan wyciąga jak najszybciej!

Uczynił to przy pomocy jakiegoś stalowego pręta, znalezionego opodal.

 

Wybrudzony jak nieboskie stworzenie, poznańskim opłatkami zmierzałem do domu. Biegłem przez pola w kierunku Fabianowa (miejscowość przylegająca do granic miasta), w odległości około 150 m od drogi Poznań - Wrocław. Wielokrotnie potykałem się o grudy, przy tym kilkakrotnie padając jak długi. 

 

W pewnym momencie usłyszałem, z każdą chwilą zwiększający się warkot motorów. Z trwogą spojrzałem w kierunku drogi. Ujrzałem kilka samochodów ciężarowych, po brzegi wypełnionych żołnierzami z karabinami w dłoniach, trzymanymi ukośnie na piersiach.

Prawdopodobnie zauważyli mnie biegnącego polem. Po chwili usłyszałem kilka wystrzałów, po dziś dzień dzwoniących w moich uszach. Po nich nastąpił szyderczy chichot rozbawionego towarzystwa.

 

Te upiorne odgłosy, jako symboli zupełnej nieodpowiedzialności i braku elementarnych znamion powagi w tak dramatycznym dniu, w jakimś stopniu usprawiedliwiały to co się uprzednio zdarzyło. 

 

Leżąc na ziemi jak kłoda uświadomiłem sobie, iż żołnierzom Ludowego Wojska Polskiego, najprawdopodobniej jadącym w celu stłumienia poznańskich rozruchów, wcale nie przyświecały jakieś ideały obrony własnych braci, ojców. Po prostu górę brała pozbawiona jakiejkolwiek zadumy, beztroska zabawa.

Po jakimś czasie, otworzyłem zapuchnięte oczy. Z wielką ulgą stwierdziłem, że leżę bez towarzystwa luf karabinowych. Niczego więcej wówczas nie było mi do szczęścia potrzeba. Po zbadaniu terenu, biegiem ruszyłem w uprzednio obranym kierunku. W końcu na wpółżywy dowlokłem się do kwatery w Junikowie. Wreszcie po wykąpaniu i zmianie odzieży, znalazłem się za przyjaznym stołem, a następnie w uwielbianym łóżku przy ulicy Legnickiej 10.

 

Zbudziłem się o dziesiątej rano następnego dnia.

- "Nie tylko ci, którzy oddają życie, ale także ci, którzy ocalają pamięć o nich wpisują się w Historię”. (cytat z pierwszej strony książki pt.: „Symbol  pamięci i sprzeciwu”).

 

Aut. Adam Szymański

 

Cd.: "1. Po dwudziestu pięciu latach", więcej....

 


 

 
Polityka Prywatności